Paragon
Wszyscy byliśmy jego niepoczętymi dziećmi. Przykładna punkowa rodzinka. Zutek zawsze z tłustymi, długimi kłakami, koszulka Metalliki, obcisłe, ceglane rurki, uzębienia deficyt, a nawet wakat. Chwalił się ciągle, że koty łapali na ofiarę, ale nikt mu nie wierzył, patrząc w jego poczciwe, wypłowiałe błękitem, słowiańskie oczy. Nieszczęśliwy, samotny, o imidżu sieroty, z predyspozycją do osobowości depresyjno-maniakalnej.
Bałam się, kiedy zamykał się sam na skłocie i nie wiadomo, co tam robił. Czy bawił się strzykawkami w „Małego Narkomana”, czy słuchał najmroczniejszych dźwięków samotności na tle wulgarnych wykrzykiwań o synu z Matki Polki, co nie była dziewicą, zamkniętą w klasztorze po śmierci wybranka. „Zbyszku, mójci on…”. O cholera, przełącz kanał, zmień metafizykę związków. Niech kochankowie dożyją wyżebranej emerytury. Nie będzie Niemiec pluł im w twarz przy podcieraniu tyłka, przy ścieraniu śliny z brody przy typowym domowym posiłku: tłuste ziemniaki, tłuste mięsko podane z tłustymi skwarkami w „Domu wiecznej opieki”. Krótko nie żyją oparci na filarach wspomnień drugiej wojny i czasów świetności Erefenu. Eh, znaleźć pracę marzeń: „do opieki nad sprawną, w pełni władz umysłowych, niedołężną staruszką z Mannheim poszukujemy cierpliwej, potrafiącej dobrze gotować Polki”. Płatność w euro i na czarno. Od zaraz do nieśmiertelności. Od niemiłej miny na powitanie do poniżania i wulgarności, czyli zapewniony standard. Trzy ciepłe posiłki i polewanie lodowatą wodą pod prysznicem i pokrzykiwanie:
„Schneller du polnische …” Niech dziadek trochę pożyje jeszcze, przypomni sobie czasy młodości. Wiadomo, że idealizujemy przeszłość, nie każdego stać na przeniesienie się za jej ciemną kurtynę i myślę tu o cenie w euro.
Tak bardzo lubiłam z Zutkiem grać w domino. Czułam, że wtedy przywraca sobie stracone na zawsze dzieciństwo. Arkadia zaaranżowana na szybko na betonowych schodkach koło Rynku. Wyjmował kostki z takim pietyzmem, ustawiał je pedantycznie, ocierając jeszcze wcześniej z kurzu. Kiedyś przyniosłam bierki do meliny. Płakał z radości, nie wierząc, że ktoś coś mu daruje. Podejrzewam, że w czynności wymagającej od niego pełnego skupienia i pochłaniającej jego chore zmysły w całości, zapominał o całej beznadziei swojego istnienia. Mieszkał w zardzewiałym, zagrzybionym schronie bez kibla, bo domem tego nazwać nie można było. Przybierał pozę proroka, natchnionego mędrca, który godzinami analizuje, którą kostkę podnieść. Za chwilę stawał się infantylnym metalowcem, ubranym w marmurkowe, nieprane od nigdy rurki dżinsowe, który podniecał się zbieraniem pięćdziesięciu groszy na piwo. Dwoistość tej postaci zastanawiała mnie za każdym razem coraz bardziej. Jak wtedy, kiedy przyleciał rozentuzjazmowany, taki na „jednej nodze”.
Niepytany przez towarzystwo, bliskie pomroczności jasnej, sam dla siebie relacjonował, współczesny reporter, Tomasz Kraśko i Piotr Lis własnych prywatnych, okrutnych wydarzeń.
– Kota będę dziś zabijał, takiego małego dziś rano znalazłem w piwnicy, ktoś go na ulicę wyrzucił, to wziąłem. Karmię od wczoraj mleczkiem w spodeczku, polubiłem go nawet, Ciapusia, ale nie, muszę go z kolegami metalowcami utopić, udusić, zastrzelić, już oni wymyślą egzekucję właściwą, przeznaczoną dla kota. Bo takie odwieczne prawo jest, że metale koty zabijają. Do tej ceremonii puścimy sobie Ozziego Osbourne’a.
Jako jedyna jeszcze trzeźwa w tym towarzystwie, wpadłam w szok i próbowałam go jakoś odwieść od tej decyzji.
– Przecież ty satanistą nie jesteś, to ci, którzy czarne msze robią, koty męczą. Kuzyn mi opowiadał, jak był w Jarocinie, że banda wyznawców diabła, szukała blondynki, a z braku laku, kiedy jej nie znalazła, kota złapali i żywcem go pogrzebali. Jebani idioci, ale ty nie musisz, to nie ma nic wspólnego z metalami, gwarantuję Ci.
– Może masz rację, ale co ja kolesiom teraz powiem, na mięczaka i ofermę wyjdę – przebierał niepewnie nogami, a w jego dziecinnie błękitnych oczach pojawił się żal, niechciany świadek wydarzeń. Rozstał się szybko z nami i pobiegł, wierzyłam, że kota z powrotem do piwnicy wciągać.
Ulica przy Mauzoleum
Krążyły legendy o takim miejscu kultowym w Anarchogrodzie, zbudowali je naziści po pierwszej wojnie światowej, jako pomnik ku pamięci jej bohaterów. Mówiono na nie: Mauzoleum. Bawiliśmy się tam w dzieciństwie, nasza babcia Marysia mieszkała niedaleko na ulicy Hutniczej na Podgórzu. Mieliśmy szczęście wychować się jako dzieci ulicy, biegające od rana do nocy na podwórku, którym była cała przestrzeń wokół ciasno zbudowanych przez Niemców domków. Przylepione do siebie jak plastry miodu, budowały nienarzuconą sztucznie intymność, podobną do plemion wspólnie zdobywających i przygotowujących pożywienie, sprzątających swoje siedziby i wspólnie wychowujących dzieci czy opiekujących się starcami. Teraz jest inaczej. Króluje samowystarczalność, ideałem naszych czasów jest umiejętność zajęcia się samemu sobą, od dwóch lat do stu. Im mniej absorbujesz sobą innych, swoimi nienasyconymi, Witkacowskimi potrzebami, tym lepiej. Swoje pragnienia zostaw dla siebie – brzmiałoby naczelne hasło programowe social-rewolucji naszych czasów. Dzieci mają własne komórki, laptopy, bezpieczeństwo zapewnione perfekcyjnie. Natychmiastowa komunikacja jest smyczą, którą każdy z nas ma narzuconą na szyję. Tylko dlaczego wcześniej można było umówić się od razu przed blokiem, nie zważając na porę. Wpaść bez zapowiedzi do znajomych, nie czyniąc przy tym faux pas. Czyż dorastaliśmy w innej czasoprzestrzeni, która miała elastyczne ramy, rozciągające się do granic naszych możliwości? Zamiast maili, istniał system karteczek, zostawianych w umówionym miejscu na pomniku niepodległości na naszym czterdziestotysięcznym, betonowym osiedlu, mastabie dwudziestego wieku, pełnej ciał pochowanych za życia niczym faraonowie z całym dobytkiem, sprzętem AGD, kartami bankomatowymi i pinami.
Hej, podaj pin przy terminalu w Hadesie, zapłata obola ściągnięta z twojej karty bezboleśnie, sterylnie i bezterminowo. Opowieść o smaku rozpływających się w ustach ciepłych bułek z piekarni po drugiej stronie ulicy, które pojawiały się wieczorem około godziny dziewiętnastej? Zamieniłbyś je na chipsy z makulatury, pomalowane na zielono farbą w spreju o zapachu zielonej cebulki? Czyż nie zasługują one na epos, drobiazgowy opis rodem z Homera, poemat w stylu magdalenek Prousta. W ich miąższu zawierało się nasze dzieciństwo, kolor, roztopionego na wyjętym z pieca pieczywie, masła. Paleta żółci, naturalnego pomarańczu, jakby słońce zeszło z nieba naszych beztroskich chwil szczęścia. Znowu migawki, poruszone kadry: dzieci trzymające się za ręce, przebiegające przez ulicę, mały chłopiec, kuzyn Przemek zostawiony z tyłu, przejeżdżający szybko samochód. Dzieciństwo to pogoń, ciągłe nastawianie się na ryzyko, wypróbowywanie własnego limitu szczęścia, igraszka z panem Bogiem. Potem już tego brakuje, liczymy się z konsekwencjami, z rozsądkiem, szacujemy, oceniamy, analizujemy. Co nam się bardziej opłaci, co nie narazi na stratę, eliminujemy niepotrzebne ryzyko.
Ten moment braku wszelkich granic, utraty samokontroli, upodabnia nas do owadów, latających w powietrzu aż do przypadkowej łatwej śmierci. Tylko parę lat jesteśmy motylami, by ostatecznie przepoczwarzyć się w jaszczurkę, kąsającą, wczepiającą się śliskimi gadzimi łapami w podłoże, przystosowaną do szybkiej ucieczki w razie niebezpieczeństwa.
Justyna Nawrocka, urodzona w 1977 roku w Wałbrzychu, mieszka w Szczawnie – Zdroju. Laureatka wielu nagród i wyróżnień poetyckich i prozatorskich (Poeta Dolnego Śląska 2011, Dolnośląska Biblioteka Publiczna im. T. Mikulskiego Wrocław 2017, Nagroda Prezydenta Wrocławia za wiersz o Juliuszu Słowackim, laureatka warsztatów literackich z Olgą Tokarczuk, Karolem Maliszewskim, Zbigniewem Kruszyńskim „Pisanie Nowej Rudy”). Jej dramaty („Noc z K.”, „Singing queen”, „Tupinambarana”) wystawione zostały w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu. „Pan od busa” dotarł do półfinału Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej). Stypendystka miasta Wałbrzych. Autorka zbioru opowiadań „Paragon” (Wyd. Mamiko, 2018). Publikuje recenzje teatralne w „Dzienniku Teatralnym”. Nauczyciel sztuki.