Lubimy czasem w sobotni poranek po śniadaniu pójść gromadką na pagórki, między stragany i stoiska, które wykwitają tu w letnie weekendy, pośród pasących się krów i rozkołysanych traw, zwłaszcza jeśli dopisuje pogoda. Tak jest dziś.
Właśnie próbuję (bo albo ktoś stojący przede mną nie może się doliczyć, więc wysypuje wszystko, co poupychał w portfelu i kieszeniach, i zaczyna od nowa, albo też ktoś, kto stał za, wyrasta przed, z uśmiechem, który ma wiele wyjaśnić i wszystko usprawiedliwić) nabyć kolekcjonerskie wydanie pasty do zębów. Sama pasta nie jest taka ważna, ale do tubki został dołączony tekturowy obrazek formatu A4 przedstawiający św. Mikołaja, który reklamuje Walentynki. Na kolanach siedzi mu lolitkowata Snieguroczka. Oplata dłońmi jego nalaną twarz i patrzy nań delikatnie, z uwielbieniem, choć ulegle, co w połączeniu z jego sprośnym uśmiechem skierowanym prosto w obiektyw daje pewne wyobrażenie o skali perwersji tej relacji.
Cena jest bardzo atrakcyjna: 1,34 euro za sztukę. W sensie: pasta plus obrazek.
A kilka metrów dalej stoi ta gromadka, o której już wspomniałem, i wesoło dokazuje przy innym straganie. Zerkam na nich, kiedy ten, co mi się władował, sprawdza stan folii, i kątem oka zauważam, że zbliża się tu też, pagórkiem poprzez wysokie trawy, jeszcze jeden kolega – sąsiad, miłośnik starych sprzętów, głównie decków, choć kolumn i wzmacniaczy też niemało już nazbierał. Pewnie i on wybrał się na łowy.
Od pewnego czasu mówimy na niego Szopeczka. Oczywiście nie ma o tym pojęcia. Zaczęło się, kiedy opowiedział, jak kiedyś z żoną poszedł na jarmark. Nie było jeszcze grudnia, a Białorusinki już sprzedawały drewniane szopki z Jezuskiem, Maryją i resztą. I to, jak zrozumiałem, go najbardziej zbulwersowało. Że sprzedają, a jeszcze nie ma grudnia. Białorusinki. Oczywiście kupił jedną, najmniejszą. Nigdy wcześniej nie słyszałem słowa „szopeczka”. A wtedy za jednym zamachem kilkanaście razy. I tak już zostało.
Gromadka też go dostrzegła i:
– O, Szopeczka idzie – mówi jedna.
Robi jeszcze parę kroków i dołącza do nich, co obserwuję, jednocześnie pilnując miejsca, z ekscytacją, bo ten sprzede mnie zdecydował wreszcie, że bierze i chyba faktycznie zaraz weźmie.
– Dlaczego mówicie na mnie Szopeczka? – chce wiedzieć z przeciągłym wyrzutem.
– Nie, nie mówimy na ciebie Szopeczka. Mówimy Czapeczka, bo jak była zima, to widzieliśmy, że masz taką fajną uszankę, zupełnie jak Wędrowycz – tłumaczy drugi.
A wtedy trzeci:
– Nonsens. Nie mówimy na ciebie Czapeczka. Mówimy na ciebie Szklaneczka, i już ty się domyśl, dlaczego…
Na co czwarta:
– To nieprawda. Wcale nie mówimy na ciebie ani Czapeczka, ani Szklaneczka, tylko Szafeczka, bo masz taką magiczną szafeczkę, z której zawsze wyciągasz jakiejś smakołyki, ilekroć przychodzimy z wizytą.
I kolejny z gromadki:
– To nonsens. Nie mówimy na ciebie ani Czapeczka, ani Szklaneczka, ani Szafeczka. Naprawdę chcesz wiedzieć, jak na ciebie mówimy?…
– Co dla pana? – pyta sprzedawczyni, więc bez targu biorę dwie stuki. Zawsze biorę dwie sztuki.